piątek, 2 lutego 2018

#05 - Maybe someday.


Znacie takie dni, gdy naprawdę chcecie aby wena do was przyszła, więc siedzicie przed pustą kartką z nadzieją, że coś jednak z tego wyjdzie?
"No weź już nie narzekaj, przecież nie jest tak źle!" Łatwo pomyśleć, gorzej zrealizować.
Ale przechodząc do sedna... załapałam się na pierwszy tydzień ferii *kaszle, udało się z urlopem* i miałam mnóstwo czasu, aby w końcu usiąść do książki i zabrać się za recenzję. Od ostatniego posta też myślałam "Może kiedyś"... ale te wyrażenie jest inne. Przekonacie się sami.






Opis:
On, Ridge, gra na gitarze tak, że porusza każdego. Ale jego utworom brakuje jednego: tekstów. Gdy zauważa dziewczynę z sąsiedztwa śpiewającą do jego muzyki, postanawia ją bliżej poznać.
Ona, Sydney, ma poukładane życie: studiuje, pracuje, jest w stabilnym związku. Wszystko rozpada się na kawałki w ciągu kilku godzin.
Wkrótce tych dwoje odkryje, że razem mogą stworzyć coś wyjątkowego. Dowiedzą się także, jak łatwo złamać czyjeś serce.

Moja opinia:
Ta książka przyciągnęła moją uwagę w pełni od pierwszych stron. Dość ciekawie się zaczyna od samego początku, gdy Sydney daje w twarz swojej przyjaciółce, a zarazem współlokatorce. Czemu? Bo przyłapała ją na tym, że doszło do dziwnej sytuacji... jej chłopak i ta przyjaciółka... razem... chyba resztę można sobie dopowiedzieć. Kurcze, gdybym mojego przyłapała na takim czynie... miałby w największym skrócie przechlapane. Zezłoszczona i załamana dziewczyna wybiega z domu, zapominając o torebce. Na dworze się rozpadało, a ją znikąd przygarnia jakaś dziewczyna Brigette. No cóż, przynajmniej szczęście w nieszczęściu. Jak się później okazuje to było z inicjatywy Ridge'a.
A skąd on to wiedział?
Cofnijmy się trochę w czasie...
Sydney jest jeszcze w szczęśliwym związku, na balkonie obserwuje pewnego chłopaka, który na przeciwko siedzi u siebie i gra na gitarze. Jest pewna tego, że jej nie słyszy, więc podśpiewuje własne słowa do melodii, które słyszy kolejny raz. Potem dochodzi do tego, że ta dwójka zaczyna ze sobą sms'ować. Dlaczego? Rigde ma zespół, ale ostatnio krucho u niego z weną. Bardzo przydałyby mu się piosenki... a nasza Sydney mogłaby mu w tym pomóc.

Ogólnie... jak zaczęłam czytać, to tak się nie mogłam oderwać, serio. Jeszcze ta zmieniana perspektywa - raz Ridge, raz Sydney. Pokazała nam oba punkty widzenia i to jak relacja się rozwijała. Zaufajcie mi - mniej więcej w 3/4 części książki gdy akcja nabierze mocnego tempa polecą łzy. Tak bardzo chciałam happy endu... wtedy nic nie wskazywało na to. Wszystko zaczynało się sypać i w ogóle... ale nie chcę spojlerować. Musicie sami zagłębić się w tej historii. Jest parę zwrotów akcji, generalnie dzięki tej książce zamierzam sięgnąć po inne pozycje Colleen Hoover. (Chociaż zaczęłam "It ends with us", ale idzie mi dość opornie, mam za sobą 120 stron i nie jestem w stanie się wciągnąć)

Moja ocena:
7/10
Nie jest to idealna książka, lecz bardzo przyjemna. Dobrze było przeczytać coś dobrego z działu młodzieżówek, bo naprawdę "It ends with us"... jak napisałam wyżej... pomocyy! Nie przypadają mi do gustu główni bohaterowie! Ale jakoś wytrwam te męki *głośno wzdycha i prostuje palce*.

Czytaliście tę książkę? Jak to było u was? Spodobała się czy wręcz przeciwnie. Zapraszam do wyrażania swojej opinii w komentarzach!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz